Lijiang, stare-nowe miasto w prowincji Junnan
Do Lijiang przyjechaliśmy kilka dni wcześniej niż planowaliśmy, rezygnując z trekkingu wokół Emei Shen. Jednej z pięciu świętych gór Chin. Po pierwsze opady śniegu i wiatr, po drugie – podsumowaliśmy koszt jednodniowego wypadu na górę i wyszło nam ponad 400 juanów na osobę. Przeorganizowaliśmy plecaki i w drogę, bardziej na południe 🙂 Po raz pierwszy w trakcie tej podróży wsiedliśmy do samolotu – koszt biletu taki sam jak na pociąg, a zaoszczędziliśmy 1,5 dnia w podróży… Kupując bilety krajowych linii lotniczych w Chinach zwróćcie uwagę, czy w cenie biletu jest uwzględniony bagaż.
W Lijiang przywitało nas piękne, ciepłe słońce. Pierwsze co zrobiliśmy to znaleźliśmy najbardziej nasłonecznione miejsce na tarasie hotelu i ucięliśmy sobie cudowną drzemkę. Po jakże obiecującym początku, resztę dnia spędziliśmy włócząc się po starówce. Miejsce warte odwiedzenia, zdecydowanie. Mieliśmy szczęście zobaczyć je prawie bez turystów.
Jedziemy w góry!
06:30 pobudka na kawę! Na starówce znaleźliśmy bardzo kameralną kawiarnię i za 40 juanów nabyliśmy paczkę świeżo mielonej kawy z Junnan. Plecaki spakowane na 4 dni. W drogę!
Przed nami Wąwóz Skaczącego Tygrysa z wijącą się w nim szmaragdową rzeką Jangcy. Autobusem docieramy do Qian Ton. Stąd o 10:00 ruszamy na szlak. Mapy są tak beznadziejne, że właściwie to nie wiemy gdzie idziemy ale jedno jest pewne. Przed nami około 7 godzin włażenia pod górę… Pogoda wymarzona. Pełne słońce. Nie możemy się nacieszyć 🙂 O naiwni, jeszcze nie wiecie co Was czeka… Po drodze spotykamy Polaków z Łodzi! Pozdrawiamy Filipa i Sylwię bardzo serdecznie!
Droga
Pierwsze momenty na drodze przyprawiają nas o łomotanie serc. Idziemy ostro w górę, bez żadnej rozbiegówki. Zapowiada się ciekawie. Jesteśmy na trasie właściwie sami, kilkanaście osób z autobusu jest już poza zasięgiem wzroku. Otrzymujemy pierwsze oferty skorzystania z bardzo sympatycznego środka transportu jakim jest tu muł. Jest bardzo dużo ekspozycji, a będzie jeszcze więcej. Szlak jest ścieżką bez żadnych zabezpieczeń na tym etapie. Osoby wrażliwe na ekspozycje będą miały okazję to zweryfikować.
Po 2 godzinach dochodzimy do 28 zakrętów. Nie robią na nas szczególnego wrażenia, i tak nie mamy kondycji więc wszystko nam jedno… Mozolnie, krok po kroku, ocierając pot, pijąc dużo wody i przeklinając każdy kolejny stopień pod górę docieramy do najwyższego punktu na trasie – 2670 m n.p.m. Tu zaczyna się cudowna trasa wzdłuż zbocza góry, z pięknym widokiem na przeciwległą ścianę wąwozu. Jest pięknie, ciepło, promienie słońca grzeją nas milutko…
Po 15:00 docieramy do hostelu ‘Tea Horse’ i robimy krótki przystanek na wysuszenie spoconych pleców i coś zimnego do picia. Po drodze mijaliśmy kilka stoisk gdzie można kupić wodę, przegryzki i zioło. Nie ma się więc co martwić o zapasy i nie ma też co dźwigać ich na plecach. Naszym celem dziś jest ‘Half Way’ gdzie docieramy po 18:00. Ostatni odcinek drogi jest bardzo przyjemny – można spokojne podziwiać widoki po prawej stronie. Jangcy wije się gdzieś w dole. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach.
Ps. Zabierając ze sobą krem z filtrem UV nie wahajcie się go użyć. Jego sama obecność w plecaku nie wystarcza. Moja prawa strona człowieka mocno ucierpiała… Jak widać, już zapomniałam jak to jest ze słońcem w górach.
Ps 2. W ‘Half Way’ David pobija dotychczasowy rekord spania w naszej podróży: 20:30 – 09:00. Brawo kochanie!
Oko w oko z Jangcy
Dzień drugi – czas zacząć naszym ostatnim odkryciem śniadaniowym. To chyba taka chińska-niedzielna-jajecznica-u Rafała czyli bulion z kluskami, smażonymi jajkami, pomidorami i szczypiorkiem. Pycha!
Próbujemy odczytać z mapy szlak na dziś. Nic z tego. Wiemy gdzie mamy dojść i że idziemy w dół kanionu. Dziś staniemy oko w oko z Jangcy i jej rwącym nurtem. Szkoda nam zostawiać tak piękny widok na góry z naszego pięknego hotelu.
Zaczynamy trasę bardzo przyjemną płaską drogą. Słońce jest z powrotem z nami. Przechodzimy pod wodospadem. Zastanawiamy się jak to miejsce wygląda w porze deszczowej. Może być trochę niebezpiecznie. Tu też nie ma żadnych zabezpieczeń. Do ‘Tina’s Guest House’ dochodzimy po 2 godzinach i zaczynamy się przygodę z drogą prawie pionowo wytyczoną w górze. Idziemy do Middle Tiger Leaping Gorge. Po drodze mijamy drabinki. Po tej najdłuższej nie schodzimy – wybieramy zejście tradycyjne. Drabina robi wrażenie… Dochodzimy do dna wąwozu. Siadamy na skałach i jak zahipnotyzowani nie możemy oderwać oczu od rzeki. Po kilkunastu minutach David zmusza mnie do ruszenia znowu na szlak. Tym razem, wiemy, że dzisiejsza wspinaczka dopiero się zacznie.
Ile może kosztować TLG?
Autobus z Lijiang do Qian Tou, 1 bilet kupiony w hostelu – 40 juanów
Woda na szlaku i różne owoce - około 5 juanów za sztukę
Łóżko w dormie w hostelu - około 40 juanów
Kolacja – ryż z warzywami 10/20 juanów Śniadanie np. wspomniana zupa 10/20 juanów
Bilety po drodze – wejście na sam szlak, bilet kupiony jeszcze w autobusie 65 juanów.
II dnia zapłaciliśmy 15 juanów za zejście do kanionu i na jego końcu 10 juanów.
Bilet na mini bus kupiony w hostelu Sean do Haby – 40 juanów
Droga powrotna do Lijiang z Haby – 50 juanów – mini bus
Skąd opłaty na szlaku?
Żadna państwowa organizacja ani nie buduje szlaków ani nie opiekuje się drogą wzdłuż TLG. Robią to lokalne rodziny. II dnia, wtedy kiedy zapłaciliśmy wejściówki ludziom, znaleźliśmy na trasie zabezpieczenia, drabiny i KOSZE NA ŚMIECI. Szlak był czysty i to nas urzekło. Kto był w Chinach to wie o czym mówię. Nas kwota 25 juanów nie zrujnowała. Ale oczywiście można wydać więcej. Spotkacie po drodze punkty widokowe, wiszący most czy wspomnianą wcześniej ekstremalną drabinę. Podobało nam się to, że mieliśmy wybór i mogliśmy zdecydować z czego chcemy skorzystać.
Wracając do samej drogi. Naszym celem było dojście do wioski Walnut. Mieliśmy tam zarezerwowany nocleg. Dzięki Lily z Xin Tuo EcoTourism! Artykuł o tym co robi Lily tutaj 🙂
Orzechowa wioska
Jeśli chcielibyście również dotrzeć do Walnut Village, za ostatnim punktem opłaty, zaraz za drogą wydrążoną w skale, należy iść wzdłuż zbocza góry. Jeśli pójdziecie pod górę (tak jak będą Wam wskazywały różne osoby) dojdziecie do głównej drogi, którą też możecie dojść do wioski. Ale czy nie przyjemniej jest jednak na wpół dziką drogą? Ten szlak jest trochę taki, jakby go nie było. Trochę przez krzaki, zarośla… aaaaa gdzie my idziemy? Jest tak stromo, że wolę nie patrzeć w dół kanionu. Dziś wiemy, że to właściwa droga, ale wtedy… nawet zastanawialiśmy się czy nie zawrócić. W momencie największego zwątpienia zobaczyliśmy dwie spotkane wcześniej osoby, podążające tą samą drogą. To dodało nam pewności. Zaczynamy spokojniej podziwiać widoki. To góry, to Jangcy. Jest tak cicho i spokojnie… Po godzinie zza zakrętu wyłaniają się pierwsze poletka i budynki. To musi być Walnut Village! Znajdujemy hostel i przed kolacją cieszymy się pięknym tarasem i zieloną herbatą. Jeśli będziecie mieć okazję, spróbujcie pierogów z serem jaka i miodem. Mix wyrazistego smaku sera i słodkiego miodu jest wyjątkowy.
Haba Village
To nasz trzeci dzień w TLG i postanawiamy nie wracać do miasta. Jedziemy do wioski położonej za górami za lasami. Można do niej dojść przez góry właśnie, ale tylko z przewodnikiem, 8 godzin marszu pionowym podejściem… eee z przewodnikiem to każdy potrafi 😛 kupujemy bilet na autobus 🙂 i pozostały do odjazdu czas spędzamy spacerując po wiosce do 13:00.
Lily zarezerwowała dla nas również nocleg w Habie. Ale gdzie, tego już nam nie powiedziała. Z autobusu przed wioską, niespodziewanie odbiera nas Pan Bao (On the Clouds Inn of Haba). I tu zaczyna się nasza przyjaźń oparta na mowie ciała i google translatorze. Od samego wejścia podkarmia nas różnymi smakołykami i herbatą. Haba to wioska położona u podnóży góry o takiej samej nazwie, 5396 m n.p.m. Szczyt można zdobyć w 2-3 dni. W głowie zaczęłam nawet analizować co mamy w naszych malutkich plecakach i czy mogłoby nam to wystarczyć. I tu pojawia się David ze swoim zdrowym rozsądkiem… No dobra, kiedy indziej.
Na kolację pierwszy raz w życiu jemy mięso jaka, smażone liście czegoś i ryż. Do tego pifko i papierosek z Panem Bao. No cóż, w takich okolicznościach nawet chiński tytoń może smakować.
O ile w ciągu dnia na słońcu jest bardzo ciepło, o tyle w nocy temperatura spada dość drastycznie. Dogrzewamy się elektrycznymi kocykami, są tu raczej standardem w hostelach. Nigdzie nie widzieliśmy ogrzewania. Rano z łóżka wyciąga nas jedynie perspektywa śniadania. Przeczuwamy, że będzie wyjątkowe. Nie mylimy się. Pierwszy raz pijemy herbatę z masłem jaka. Do tego Tybetańskie naleśniki z orzechami i dzikim miodem. I nasz numer 1 – jogurt z mleka jaka z cukrem. Wszystko przygotowane własnoręcznie przez Panią Bao, która co chwilę dolewa nam herbaty. Szkoda, że nie możemy z nią porozmawiać… Mamy tyle pytań.